Niemądre pomysły IFRIMA ?

Podczas kwietniowej konferencji RIMS (amerykańskie Risk and Insurance Management Society), w Filadelfii, zarząd międzynarodowej „czapy” federacji i stowarzyszeń risk managerów funkcjonującej pod nazwą IFRIMA (The International Federation of Insurance and Risk Management Associations) dyskutował kwestię ewentualnego wprowadzenia certyfikowania przedsiębiorstw w kontekście ISO 31000.

Jak zapewne pamiętacie, dość zaciekle broniłem wolności przedsiębiorstw w obszarze ERM oraz zapisu umieszczonego w samym standardzie, mówiącego, ze ISO 31000 nie jest przeznaczony do certyfikacji. Wygląda na to, że IFRIMA właśnie otwiera puszkę pandory którą FERMA zdołała zamknąć na samym początku, kiedy powstawał standard.

Dyskusja odgrzana w Filadelfii pokazała, że poza Hiszpanami, którzy opowiadali się za certyfikacją, pozostałe regiony i środowiska były jej wyraźnie przeciwne (europejska FERMA, amerkański RIMS, ALARYS z Ameryki Łacińskiej, Australia, Japonia, Brazylia, Argentyna i Francja), przy tradycyjnie „neutralnej” postawie Wielkiej Brytanii.

Carl Leeman

Prezes IFRIMA, Carl Leeman, sympatyczny i stonowany człowiek znany mi z czasów wspólnego zasiadania w zarządzie FERMA, zwraca uwagę, że prawdopodobnie wszystko – bądź wiele – zależy teraz od europejskich risk managerów, od FERMA, której członkowie byli raczej niezdecydowani i od nich właśnie może zależeć ewentualna realizacja lub porzucenie pomysłu certyfikacji.

Dlatego FERMA zaprosiła nas do pogłębionej dyskusji i opiniowania tego pomysłu wśród członków FERMA – to znaczy chodzi również o Twój głos, członku Polrisk.

Wasz w ryzyku,

R

Dwugłos: kontrolne czy menedżerskie podejście do zarządzania ryzykiem ?

Ostatnio zetknąłem się z kilkoma próbami wdrożenia w polskich spółkach zarządzania ryzykiem w oparciu o koncepcje kontroli wewnętrznej, gdzie ZR miało być traktowane jako rozszerzenie czy funkcja wsparcia dla KW. To moim zdaniem zabójcza dla ZR tendencja wynikająca z jednej strony z wygodnictwa dużych firm konsultingowych uczestniczących we wdrożenia a z drugiej z małej wiedzy i doświadczenia osób, którym w przedsiębiorstwach powierza się zadanie zbudowania systemu ZR, a zwykle są to osoby naturalnie związane ze służbami kontroli wewnętrznej.

Zarządzanie ryzykiem – to wciąż raczkujący organizm w warunkach polskiej gospodarki wolnorynkowej, która istnieje od zaledwie 20 lat. Tym bardziej dużo wolniej postępuje wdrażanie owego „zjawiska” – jakim nazywany bywa proces zarządzania ryzykiem – w sektorze finansów publicznych, gdzie pojęcie to zostało wprowadzone formalnie w 2009 roku (nowelizacja ustawy o finansach publicznych). Traktowanie ZR jako rozszerzenia kontroli wewnętrznej czy ZR jako funkcja KW, wynika więc z naturalnej kolejności dochodzenia do sprawności przedsiębiorstwa (lub jednostki finansów publicznych) w obszarze ZR. Nie widzę więc błędu w takim podejściu, zakładając, że przedsiębiorstwo z czasem zdecydowanie rozdzieli zadania kontroli wewnętrznej od zadań zarządzania ryzykiem. 

Jestem zdania, że to stawianie sprawy na głowie – środowisko kontrolne i podejście urzędnicze, jakie przyjmuje się jedynie w bardzo sformalizowanych korporacjach, nie sprzyja świadomemu zarządzaniu ryzykiem oraz podejmowaniu inicjatywy i odpowiedzialności przez kadrę kierowniczą.

Posługując sie swego rodzaju synonimem, w moim przekonaniu – to właśnie stawianie sprawy na nogach, a dokładniej na podstawie – podstawie piramidy potrzeb Maslowa. Zarządzanie ryzykiem dla wielu polskich przedsiębiorstw stanowi szczyt tej piramidy. Podstawą, punktem wyjścia, od dawna znaną sprawnością, a przede wszystkim powszechnie stosowaną praktyką jest więc funkcja kontroli wewnętrznej. Naturalnym stanem wydaje się dojrzewanie zarządzania ryzykiem w środowisku kontroli wewnętrznej. Kontroli wewnętrznej, która w swych założeniach, ma za zadanie sprawdzić jak jest – z tym jak powinno być. Można założyć, że decyzja o powierzeniu zadania budowania systemu ZR kontrolerom, w naturalny sposób wynika z prostej logiki:  jest źle, ma być dobrze. W takim momencie myśli kierujących przedsiębiorstwem biegną właśnie w stronę kontroli wewnętrznej która, przynajmniej w założeniach, ma poprawiać rzeczywistość. Podejście urzędnicze ma swoje dobre strony, które mogą stanowić o sile sprawnego i świadomego zarzadzania ryzykiem. Moim zdaniem, urzędnicze podejście to nie tylko negatywnie odbierane niewychylanie się ze sztywnych ram. To też taka umiejętność formalnego podejścia, które na etapie raportowania i monitorowania staje się kluczową wartością. 

W projektowanych systemach ZR opartych o KW, którym miałem możliwość się przyjrzeć, najczęściej brakuje następujących, istotnych elementów lub ich wystarczającego rozwinięcia:

  • przede wszystkim etapu/elementu menedżerskiego decydowania o ryzykach – tym samym zmieniania firmy i brania odpowiedzialności za decyzje (rozliczania za nie)
  • dopracowanej koncepcji, w jaki sposób będzie mierzona skuteczność właścicieli ryzyk w ZR
  • często również konkretnych (nazwanych) i przemyślanych metod, technik i narzędzi jakich będzie się używać podczas analizowania, kwantyfikowania i reagowania na ryzyko.

Taki najbardziej charakterystyczny przypadek z jednej ze znanych polskich firm, cechował się następującymi słabościami:

  • próba opomiarowania ryzyk do granicy absurdu – mimo, że ryzyka nie zmieniają się na tyle szybko aby wszystkie mierzyć „real-time”
  • struktura zarządcza skonstruowana tak, że wszystkie decyzje dotyczące istotnych ryzyk ogniskują się na poziomie zarządu (bardzo łatwo doprowadzić wtedy do  sytuacji, w której Zarząd staje się wąskim gardłem SZR i zamiast wpływać na jego  sprawność, spowalnia jego działanie)
  • w procedurach (procesie) ZR brakuje decyzji o nominowaniu konkretnego właściciela ryzyka za nie odpowiedzialnego – zarówno na etapie oceny ryzyk, jak i na dalszych etapach (reakcja na ryzyko)
  • dyrektorzy nie mają przez to inicjatywy, nie podejmą działań bez wcześniej przeprowadzonej kontroli lub audytu i otrzymania wniosków pokontrolnych; są tym samym zwolnieni z obowiązku zarządzania ryzykiem
  • ZR jest traktowane jako funkcja służebna w stosunku do KW – a powinno być odwrotnie
  • w procesie ZR (wzorowanym na COSO II) nie został zaakcentowany etap reagowania na ryzyko (risk response) a pojawia się od razu etap kontrolowania (control activities). Etap odpowiedzi na ryzyko (świadomej decyzji menedżerskiej) jest bezwzględnie konieczny i musi być mocno wzaakcentowany jako funkcja/odpowiedzialność menedżerska
  • środki kontroli ryzyka funkcjonują jako procedury oderwane od ryzyk, ewentualnie są analizowane jedynie jako część planu kontroli wewnętrznej
  • inicjatywy związane z reagowaniem na ryzyko są ograniczane do „działań kontrolnych” w rozumieniu np. COSO a nie do pełnego spektrum reakcji menedżerskich na ryzyko (tak jakby istniały tylko tzw „control risks”)

  • Komitetowi ds Ryzyka nadaje się  kompetencje merytoryczne Właścicieli ryzyk, których Komitet nie ma. 

Nawiasem mówiąc, jeśli do obowiązków Komitetu miałoby należeć na przykład formułowanie propozycji dotyczących sposobu postępowania z ryzykiem korporacyjnym oraz zatwierdzanie opracowanych odpowiedzi na ryzyko, to Komitet powinien dysponować większymi kompetencjami merytorycznymi w obszarze poszczególnych ryzyk niż ich właściciele – a tak nigdy nie będzie. W jego skład wchodzą bowiem zwykle te same osoby, które są właścicielami ryzyk a ponadto kierownictwo z obszarów wsparcia (finanse, administracja, audyt, inwestycje, sprzedaż), które nie mają niezbędnej wiedzy merytorycznej. 

Dlaczego słychać tu bardzo wyraźny zgrzyt – piasku po szkle ? ZR z założenia zajmuje się obszarem niepewności a KW obszarem już rozpoznanych (wystandaryzowanych) zjawisk i zdarzeń. KW z założenia jest pasywna – ma za zadanie weryfikować  (kontrolować) zgodność postępowania i rozwiązań z pewnymi wzorcami, procedurami a ZR z założenia jest aktywne – służy zmienianiu lub tworzeniu nowych rozwiązań, procedur lub wzorców postępowania. Są to zadania i cele rozłączne.

Podejście kontrolne do zarządzania ryzykiem – bazujące na procedurach, monitorowaniu, czynnościach kontrolnych – osłabia właściwą kulturę organizacyjną, sprzyjającą ZR. Podejście menedżerskie – bazujące na obowiązku podejmowania czytelnej postawy wobec ryzyk, decyzji i brania za nie odpowiedzialności –  buduje ją. Monitorowanie i kontrolowanie to działanie reaktywne, bierne a nie proaktywne, jakie są pożądane przy zarządzaniu ryzykiem.

Podejście kontrolne do zarządzania ryzykiem – bazujące na procedurach, monitorowaniu, czynnościach kontrolnych – daje faktyczną, realną podstawę do menadżerskiego podejścia. Dostateczna ilość a przede wszystkim jakość i rzetelność informacji, daje podstawę do podejmowania właściwych decyzji. Takie podejście, daje pozytywne efekty w początkach wdrażania zarządzania ryzykiem w jednostkach sektora finansów publicznych, gdzie kultura organizacji jest mocno sformalizowana, sztywna i z trudem przyjmująca zmiany. Opisanie nowych zadań związanych z procesem zarządzania ryzykiem nie tylko w formie ustawy, ale też standardów, wytycznych, komunikatów a w kolejności skrupulatną kontrolę realizacji tych zapisów – daje wyraźny sygnał o ważności zjawiska. 

Zarządzanie ryzykiem bazuje na decyzjach i odpowiedzialności menedżerów a nie na funkcjach kontrolnych lub wsparcia. Aby tak się stało, należy zbudować bezpośrednią relację pomiędzy jakością ryzyk określonego właściciela, efektywnością środków kontroli za które odpowiada, oceną „performance” tego menedżera i jego systemem motywacyjnym. Już „wiekowy” Turnbull Guidance o tym wspomina. Innymi słowy – konieczne jest przejście od fazy „conform” do „perform”.

Zgodnie z z COSO II, kontrola wewnętrzna jest integralną częścią (służebną w stosunku do) zarządzania ryzykiem – do tego momentu jestem zwolennikiem COSO II. Jednak dokument ten ma zasadniczo kontrolny i urzędniczy charakter – kładąc nieproporcjonalnie duży akcent na kontrolę wewnętrzną. Powszechna krytyka COSO II wskazuje, że jedną ze słabości tego dokumentu – oprócz nierozróżniania pomiędzy „procesem” a „strukturą” ZR, jest wprowadzenie zamieszania interpretacyjnego jeśli chodzi o czynności „risk response”, „control activities” oraz „monitoring”.

Docelowa relacja obu funkcji (ZR i KW) powinna uwzględniać następujący uproszczony proces:

  • analiza strategiczna (kontekst dla ZR)
  • identyfikacja i analiza ryzyk (wyznaczenie właścicieli ryzyk – dyrektorzy i kierownicy)
  • decyzja i implementacja pełnej reakcji na ryzyko (działanie menedżerskie właścicieli ryzyk, nie kontrolne)
  • dopiero na tym etapie wkracza funkcja kontroli wewnętrznej, żeby kontrolować i raportować, czy plany zaradcze (środki kontrolne) są właściwie wdrażane i wykonywane (rola służebna kontroli wewnętrznej w stosunku do ZR)
  • niezależnie od powyższych, funkcja audytu wewnętrznego powinna monitorować funkcjonowanie samego systemu ZR (nie tylko ryzyka).

Monitorowanie ryzyk przez audyt wewnętrzny można odbierać na dwóch płaszczyznach. Stwierdzenie powyższe, sugeruje pojmowanie funkcji audyt wewnętrznego jako tej części przedsiębiorstwa, która jest najlepiej zorientowana w obszarze wszelkich ryzyk. Nie należy jednak mylić ryzyka identyfikowanego, analizowanego i monitorowanego przez audyt wewnętrzny w odniesieniu do badanych procesów z mnogością ryzyk występujących w jednostce i będących w obszarze zainteresowania ZR. Ryzyko w audycie wewnętrznym jest silnie powiązane z przyjętym planem audytu, odnosi się do celów poddanych badaniu audytowemu. Audyt wewnętrzny powinien zatem monitorować (i najczęściej monitoruje) funkcjonowanie procesu zarządzania ryzykiem – procesu będącego jedynie narzędziem do osiągnięcia celów do których dąży przedsiębiorstwo. 

głos pierwszy: wasz w Ryzyku – R

oraz głos drugi: Agnieszka Mrozik

BowTieXP – nowa odsłona

Nie tak dawno, poprawiałem kolegów po fachu odnośnie metody Bow-Tie, która nie będąc bezpośrednią implementacją metod FTA, ETA i LOPA nie obejmuje całej scieżki przyczynowo skutkowej obu metod a jedynie bezpośrednie przyczyny i skutki zdarzenia krytycznego. Jak pisałem „efekt rozbudowania łańcucha przyczynowo-skutkowego można jedynie osiągnąć łącząc diagramy ze sobą w ten sposób, że skutek jednego diagramu stanowi zagrożenie (przyczynę) dla kolejnego diagramu” a i tak ta funkcjonalność jest dostępna w wersji oprogramowania dopiero wypuszczanej na rynek – ale o tym za chwilę.

Ponad tydzień temu miałem możliwość uczestniczenia w zamkniętym (przeznaczonym dla partnerów firmy CGE Risk, dystrybutorów oprogramowania BowTieXP) kilkudniowym szkoleniu dotyczącym metody BowTie, oraz metod i funkjonalności pokrewnych. Jednym z ciekawszych punktów było omówienie nowych funkcjonalności, między innymi „bowtie chaining„. Okazuje się, że metoda Bow-Tie to nie ciekawostka, ładnie wyglądająca zabawka risk managera. BowTieXP wraz z dodatkami i modułami fakultatywnymi staje się bardzo poważnym i dojrzałym narzędziem do globalnego zarządzani ryzykami i incydentami w przedsiębiorstwie lub w projekcie, umożliwiającym kwantyfikowanie zjawisk. Jest wykorzytywana przez wiele bardzo poważnych instytucji na świecie, chociażby:

  • w Australii:
    – Airservices Australia oraz
    – Australian Defence Force (metoda jest wykładana na szkoleniach dla Aviation Safety Officerów)
  • w Stanach Zjednoczonych:
    – US Federal Aviation Administration,
  • w Wielkiej Brytanii:
    – UK Ministry of Defence oraz
    – podczas sporządzania raportów bezpieczeństwa w związku z wymaganiami brytyjskiego regulatora dla instalacji chemicznych (Control of Major Accident Hazard Regulations)
  • w Holandii:
    – dla krajowego regulatora wydobycia minerałów w tym gazu i ropy naftowej (The Dutch State Supervision of the Mines)

Jakie refleksje i ciekawostki z pobytu w Hadze ?

Ocena efektywności środków kontroli powinna być wieloaspektowa i powinna brać pod uwagę ich adekwatność (do wielkości zagrożenia), wiarygodność (pewność, że zadziała) oraz uwzględniać tzw escalation factors (czynniki osłabiające jakość środka kontroli). Zwielokrotnianie barier (środków kontroli) tego samego typu jest nieefektywne (np większa liczba barier bazujących na człowieku), a lepszą efektywność osiaga się przez dodanie barier innego typu (np sprzętowych).

Nowa funkcjonalność „Multiselect” pozwala wykonywać grupowe operacje na danych konfiguracyjnych, linkowanie wielu procesów (zadań) do jednego środka kontroli lub na zmianę wielu identycznych środków kontroli w jednym miejscu.

BowTie multiselect

 

Wspomniana dojrzałość i szybko rozszerzająca się funkcjonalnośc oprogramowania skłania jego dostawców do ostrzegania: nie należy tworzyć zbyt rozbudowanych, drobiazgowych modeli obfitujących w Escalation Factors, ponieważ pewne elementy funkcjonalności pozwalają na ich szybkie multiplikowanie i łączenie w całe systemy diagramów co wraz ze zbyt dużą wyobraźnią lub ambicją operatorów systemu BowTie może skutkować powstawaniem nieczytelnych, monstrualnych modeli.

Funkcjonalność Actions (działania korygujące jakie należy podjąć ad hoc, w kontekście zaobserwowanych słabości środków kontroli) umożliwia zlinkowanie takiego działania do firmowego Sharepointa i za jego pośrednictwa do osobistego Outlooka osoby odpowiedzialnej.
Oprócz eksportowania diagramów do plików graficznych można je eksportować do M$ Visio z zachowaniem ich „edytowalności”.

I na deser: Bow-Tie chaining, czyli łączenie wielu diagramów Bow-Tie ze sobą w ten sposób, że konsekwencje jednego stają się tzw Top Event kolejnego, lub wstecz: zagrożenie w diagramie ziostaje zlinkowane do Top Event innego diagramu. To potężna funkcjonalność, z którą należy postępować ostrożnie i z rozwagą.

BowTie chaining

Metoda i oprogramowanie doczekały się już swojej kolekcji instruktażowych filmów wideo

Wasz w ryzyku,

R

Co ma CSR do zarządzania ryzykiem ?

Dwóch znanych mi osobiścię dżentelmenów ze środowiska risk managementu popełniło ostatnio taką książkę, broszurę – „Zarządzanie ryzykiem w procesie zrównoważonego rozwoju biznesu„. 

Tomek Gasiński                      Sławek Pijanowski

Osobiście uważam, że jeszcze u nas trochę za wcześnie i za biednie na „prawdziwe” CSR, ale skoro pokazał mi tę pozycje jeden z moich klientów – cóż, należy przeczytać. Tytuł, żeby to ująć delikatnie – nie wprost mówi o co chodzi, a nawet po lekturze tej broszury nie jestem przekonany czy szcześliwe jest zestawianie zarządzania ryzykiem i CSR jako coś tak bardzo nierozłącznego.

Nie będę tutaj oceniał części poświęconej CSR – może poza pojedynczymi refleksjami – lecz tą dotyczącą zarządzania ryzykiem. Ciekawa jest lista szans i zagrożeń związanych z podjęciem działań CSR. Ciekawa dlatego, że plasuje CSR w grupie tzw. „opportunity risks” – ryzyk (przedsięwzięć), jakie świadomie biznes podejmuje wierząc, że służą zbudowaniu wartości, zysków, wzrostu. Z ciekawszych ryzyk negatywnych (tj. „co by było, gdyby CSR poszło nie tak jak chcemy”) należy wymienić następujące:

  • niska siła nabywcza konsumentów (interesuje nas niska cena a nie przyjazny społeczeństwu i środowisku sposób ich wytworzenia)
  • wyższa niż przeciętna wrażliwość firmy praktykującej CSR na utratę reputacji (paradoks, prawda ?)
  • zwiększone nakłady i niższy zwrot a także dłuższy czas wytworzenia i dystrybucji produktów powstających w otoczeniu CSR.

To bardzo ciężkie argumenty „przeciw”. Jednak duet Tomek i Sławek przeciwstawiają im co najmniej dwa twarde argumenty „za”:

  • rząd RP (a raczej dedykowany zespół) przygotował rekomendacje dla spółek Skarbu Państwa zobowiązujące je do wprowadzenia zasad zarządzania „rozszerzonymi” ryzykami – właśnie z obszaru CSR i governance
  • GPW od ponad dwóch lat prowadzi dla notowanych spółek „wskaźnik etyki biznesowej” (Respect Index).

I jedna polemiczna uwaga dotycząca grafiki na stronie 21, gdzie mowa o „pozornie rozbieżnych celach” właścicieli i zarządzających spółką oraz jej dostawców i podwykonawców. To przecież klasyka, model otoczenia konkurencyjnego Portera – od zawsze i na zawsze kupujący i sprzedający będą mieli rozbieżne cele i będą swoimi konkurentami, walcząc ze sobą ceną (o cenę). Świat gospodarczy się kręci, bo ciągle można „kupić taniej i sprzedać drożej”, jak skończy się model Portera, skończy się kapitalizm.

Za co mogę być wdzięczny Tomkowi i Sławkowi a o co mogę mieć do nich pretensję, jeśli chodzi o treści dotyczące zarządzania ryzykiem ?

Podstawową moim zdaniem wadą publikacji jest to, że na ograniczonej ilości stron próbuje bardzo ambitnie przedstawić bogactwo i różnorodność świata zarządzania ryzykiem i dość swobodnie żongluje zasadami i pomysłami z różnych „szkół zarządzania ryzykiem”. To wprowadza trochę poczucia chaosu, niewprawny czytelnik ma prawo się w nim zagubić. Zawiedziony jestem ponadto:

  • dysproporcją uwagi poświęconej ustaleniu kryteriów hierarchizacji ryzyka (za mało !) i zasadom dekompozycji (kaskadowania) celów biznesowych organizacji (za dużo !)
  • nieprecyzyjnym (nieprawdziwym) przedstawieniem zasad konstruowania diagramu Bow-Tie, na stronie 61; ta metoda nie pozwala na pokazanie w jednym diagramie pra-przyczyn i skutków następczych, a jedynie bezpośrednie przyczyny i bezpośrednie skutki tzw. „top event” (zdarzenia krytycznego); efekt rozbudowania łańcucha przyczynowo-skutkowego można jedynie osiągnąć łącząc diagramy ze sobą w ten sposób, że skutek jednego diagramu stanowi zagrożenie (przyczynę) dla kolejnego diagramu; wcześniej pisałem już o metodzie Bow-Tie

DNV

Przy okazji – ilustracja na stronie 27 pokazuje jak nie należy postępować z karabinkami – karabinków nie łączy się bezpośednio ze sobą (gdyż mogą powstać dźwignie – momenty obrotowe), lecz za pomocą taśmy. Ponadto wełniane rękawice przy pracy z taki sprzętem są diabelnie ryzykowne – mogą zostać przytrzaśnięte przez przesuwającą się linę. No, ale biorąc pod uwagę odległość Gdańska od Tatr, taki drobiazg można wybaczyć 🙂

Jestem wdzięczny za kilka bardzo ważnych praktycznych prawd, które zwykle są pokazywane jedynie sporadycznie, natomiast w omawianej publikacji zostały wyeksponowane w sposób należyty:

  • „dobrą strategię można streścić w kilku zwięzłych zdaniach” (przypomina mi się ostatnio widziana strategia, wyrażona zestawem wskaźników mieszczącym się na siedmiu stronach !)
  • zarządzanie ryzykiem potrzebuje prostego, zrozumiałego intuicyjnie słownictwa – potrzebują go kierownicy i pracownicy firmy
  • nadmierne sformalizowanie procesu zarządzania ryzykiem znacząco ogranicza jego skuteczność, gdyż rodzi opór i brak zaangażowania managementu (najboleśniej widać to we wszystkich chybionych wdrożeniach ERM)
  • szczególnie ważny jest zrozumiały i jednoznaczny opis ryzyka; autorzy zwracają uwagę na wymóg zrozumiałości definicji ryzyka dla decydentów (a najczęściej to nie te same osoby, które zdefiniowały, opisały i zmierzyły ryzyko)
  • za rozszerzenie – od strony praktycznej – pojęcia apetytu na ryzyko, jakie pojawiło się w załączniku.

Miło mi było zaobserwować, że na stronie 49 autorzy posłużyli się elementami mojego wykładu przedstawionego na kursie Polrisk (cechy efektywnych systemów zarządzania ryzykiem), bazującymi na opisanym na tym blogu badaniu AIRMIC.

13.04.2012 – Sprostowanie: Sławek poinformował, że wraz z Tomkiem korzystali z materiałów oryginalnych tj. opracowania DNV w Anglii przygotowanego dla AIRMIC. Wyrazy uznania za dociekliwość i docieranie do źródeł.

Również, oglądając przykładowy rejestr ryzyka przedstawiony na stronie 68 miałem nieodparte wrażenie, że widziałem identyczny w jednej z polskich firm. Unikalną wręcz kolumną – biorąc pod uwagę to, co widzi się w książkach i poradnikach – w proponowanym rejestrze ryzyka jest „opis sposobu kalkulacji skutków”, który ma krytyczne znaczenie dla powodzenia dalszego monitorowania ryzyka i decydowania o nim.

Konkluzja – trochę wybuchowa mieszanka, trochę za mało obszerna jak na tak szeroki zakres zagadnień – ale kawał dobrej roboty. Gratuluję !

Wasz w ryzyku,

R

Zakurzona pomarańczowa perełka

Przechodząc przez kolejne pozycje wymagane przez program International Certificate in Risk Management w końcu dotarłem do Orange Book, którą przestudiowałem z uwagą i zaskoczeniem. Nigdy tego dokumentu nie darzyłem szczególna atencją, jednak teraz muszę zmienić zdanie – mimo, że dziś, w czasach ISO 31000, ma wartość historyczną – znajduję w nim wiele bardzo cennych, praktycznych obserwacji i wskazówek, których próżno by szukać w pozostałych bardzo znanych dokumentach opublikowanych w tym samym roku (AS/NZS 4360, COSO II, AIRMIC/IRM/ALARM Standard). Wydaje się również, że Orange Book jest protoplastą praktycznych zasad i pojęć, jakie były rozwijane później i jakie są kluczowe dla zarządzania ryzykiem również dzisiaj.

Orange Book

  • Zacznę od jedynej chyba ale bardzo istotnej kontrowersji – w Orange Book (OB) znajdujemy stwierdzenie, że odpowiedź (reakcja) organizacji na ryzyko to „kontrola wewnętrzna” – i żeby nie było wątpliwości, że mowa o reakcji na ryzyko w dzisiejszym rozumieniu, przytacza się tam zasadę 4T. Jest to filozofia zgodna z tą w COSO II i osobiście się z nią zdecydowanie nie zgadzam, ale to już zagadnienie na kolejny wpis, który ukaże się w maju.
  • Orange Book objawia nam coś, co praktycy odkrywają dopiero po dłuższym czasie: zarządzanie ryzykiem nie jest procesem liniowym, gdzie etap następuje po etapie, ale zespołem (siecią) przeplatających się i współzależnych elementów składających się tylko formalnie w ciąg liniowy. Dlatego w OB proces zarządzania ryzykiem jest przedstawiony jako wykres kołowy, w którym każdy element sąsiaduje z innym.
  • Jako jedyna znana mi spisana dobra praktyka, OB rozróżnia pomiędzy pierwszą, inicjującą, identyfikacją ryzyk jaką przeprowadza się w organizacji (lub w departamencie czy dla danego projektu) od kolejnych, które są już częścią ciągłego procesu. Rzeczywiście, różnica między nimi jest tak wielka, że należy je rozpatrywać jako dwa zupełnie różne zadania do wykonania.
  • Dokument ten – w odróżnieniu od innych – koncentruje się na wielkim znaczeniu poprawnej definicji ryzyka (risk statement), na jego bezpośredniej relacji do celów, oraz na tym, że definicja zawierać okreslenie przyczyn i skutków zrealizowanego ryzyka. Dobra definicja powinna być skonstruowana na takim poziomie szczegółowości, aby określać konkretny skutek oraz pomagać nazwać konkretne działania zaradcze.
  • OB kładzie nacisk na osobiste i aktywne zaangazowanie właścicieli ryzyk w ich identyfikację i przekonuje, że jedynie wtedy właścicielstwo ryzyk jest silniejsze i bardziej naturalne.
  • Bardzo trafne i niezwykle istotne jest stwierdzenie, że nie absolutna wielkość ryzyka powinna determinować nasilenie i skalę działań zaradczych (kontrolnych), ale różnica pomiędzy wielkością tego ryzyka a apetytem organizacji na ryzyko. To fundamentalne stwierdzenie do którego praktycy musieli na własną rekę niekiedy dochodzić latami.
  • W OB pojawia się protoplasta zasady mówiącej, że decydując o reakcji na ryzyko należy przeprowadzić analizę kosztów i korzyści. Mowa tam bowiem, że rozważając możliwe środki zaradcze należy określić antycypowane ryzyko rezydualne (po zadziałaniu środków kontroli) oraz inherentne (na wypadek, gdyby one nie zadziałały) i porównać je z kosztami uruchomienia planowanego środka zaradczego. Ponadto, że taka anliza może pomóc wykryć obszary nadmiernej kontroli (over-control) i przeznaczyć część zasobów na bardziej istotne ryzyka.
  • Pojawia się tam pierwsza – ale bardzo racjonalna, choć uproszczona – definicja apetytu na ryzyko oraz wykładnia, jak go rozumieć i aplikować w praktyce. Zwraca również uwagę, że apetyt na ryzyko musi być wyrażony w takich samych wartościach (jednostkach) w jakich mierzy się ryzyko, oraz że powinno się go ustalać odrębnie dla różnych grup ryzyk. Do bardzo podobnych wniosków doszli twórcy dokumentu (o którym piszę tutaj), opublikowanego siedem lat później przez IRM.
  • OB wprowadza pojęcie „procesu eskalowania” – tj. przekazywania wyżej na szczeblach zarządczych ryzyk wykraczających ponad poziom tolerancji przewidziany dla danego szczebla menedżerskiego i ilustruje to mapami ryzyka dla danych poziomów decyzyjnych, nakładającymi się na siebie rogami. Na identyczne rozwiązanie wpadłem sam kilka miesięcy po opublikowaniu tego przewodnika, co przekonuje mnie, że został napisany przez praktyków, polecających rozwiązania intuicyjne i naturalne dla managerów.
  • Jednoznacznie lokuje też miejsce i rolę audytu wewnętrznego w firmie: może on pełnić rolę doradcy podczas tworzenia zasad zarządzania ryzykiem, lecz nie może być substytutem risk managera; podobnie komitet audytu nie może samodzielnie zarządzać ryzykami (podejmować decyzji na ich temat), gdyż rola ta jest przewidziana dla funkcji i struktur wykonawczych.
  • Bardzo podoba mi się, że OB podkreśla nie tylko formalny (raportowanie) ale i kulturowy aspekt monitorowania i komunikowania o ryzyku: konieczność wewnętrznego transferu wiedzy na tematy zidentyfikowanych ryzyk a przede wszystkim wypracowanych w firmie i sprawdzonych reakcji na ryzyka.

Okazuje się, że niekiedy warto wrócić do starych prawd i je odkurzyć, odkryć na nowo.

Wasz w ryzyku,

R

Kontrowersji wokół płci pięknej ciąg dalszy

Nie tak dawno na tym blogu została poruszona kwestia płci w naszej grupie zawodowej, a już szykuje się dość mocno komentowany w prasie zagranicznej skandalik. Australijski magazyn risk managerów Risk Magazine uniżenie donosi, że wyniki ostatnich niemieckich badań dostarczają wniosków zaprzeczających poprzednim badaniom, jeśli chodzi o wpływ „zawartości” płci pięknej w zarządach firm na ich skłonność do podejmowania ryzyka i wyniki finansowe.

Raport wprost konkluduje, że kobiety w zarządach są mniej doświadczone, bardziej agresywne i bardziej skłonne do podejmowania ryzyka niż mężczyźni. Ponadto, zdaniem akademików i specjalistów z Bundesbank, mieszane składy zarządów wywołują wewnętrzne konflikty i tzw „power struggle” (walkę o władzę). Wnioski wysnuto na podstawie analizy zmienności wyników finansowych banków w ciągu 16 lat i ich skorelowania ze zmianami w składzie zarządów.

Wszystkich zorientowanych – szczególnie Australijczyków i Amerykanów, którzy mają własne badania – dziwią takie wyniki. Bowiem badania z tych dwóch odległych od Europy kontynentów bez najmniejszych wątpliwości wskazują na dobroczynny wpływ mieszanych składów zarządów na wyniki finansowe przedsiębiorstw. DCA (Diversity Council of Australia) porównuje wartości wskaźników finansowych dla dwóch skrajnych grup firm: tych, w których jest największy udział kobiet w zarządach i tych, gdzie ten udział jest najmniejszy. Zarządy zdominowane przez kobiety wypracowują lepsze wyniki: ROE (Return on Equity) o 53%, ROS (return on Sales) o 42% i ROI (Return on Investment o 66%.

Być może wyniki tłumaczy skład ekipy niemieckich badaczy: w pełni męski zespół.

AIRMIC na wiosnę

W zeszłym roku AIRMIC oraz Cranfield University opublikowały rozchwytywany już dzisiaj raport Roads To Ruin, studium przyczyn i mechanizmów prowadzących do najwiekszych porażek korporacyjnych ostatniej dekady. Wszystkie porażki można wytłumaczyć niesprawną funkcją zarządzania ryzykiem.

Roads to Ruin

Pierwsze dwadzieścia parę stron to podsumowania i konkluzje, kolejne sto sześćdziesiąt to analiza case study następujących przypadków (alfabetycznie): AIG and AIG Financial Products, Arthur Andersen, BP Texas City Refinery, Buncefield, Cadbury Schweppes, Coca-Cola Dasani, EADS Airbus, Enron, Firestone, HSBC / Nationwide, Independent Insurance, Land of Leather, Maclaren Pushchairs, Northern Rock, Rail disasters: Great Heck, Hatfield, Potters Ba, Shell (Oil & Gas reserves), Société Générale, UK Passport Agency.

Raport do zakupienia (lub dla członków AIRMIC do pobrania za darmo) tutaj.

W przygotowaniu – przez ten sam tandem Airmic + Cranfield University – jest drugi raport, tym razem raport chwały omawiający największe sukcesy oraz historie świadczące o tym, że zarządzanie ryzykiem pozwoliło przeprowadzić firmy przez kryzysy.

Przy okazji tej wycieczki na Wyspy Brytyjskie – czerwcowa konferencja AIRMIC, tym razem w Liverpool, znów zapowiada się na rekordową pod względem liczby uczestników i wielkości towarzyszących jej targów komercyjnych. Dla ewentualnych zainteresowanych więcej informacji tutaj.

A zmotywowanym przypominam mój wpis w którym wyjaśniam, jak stając się członkiem Airmic można wybrać się na tę najlepszą w Europie konferencję risk managerów – za darmo.

Wasz w ryzyku,

R

Kultura ryzyka – „show killer”

Pierwszą trudnością, z jaką mają do czynienia firmy wdrażające ERM jest wstępna faza przygotowania kontekstu do zarządzania ryzykiem, wyznaczenie wynikającego z niego apetytu na ryzyko, kryteriów i miar ryzyka – czyli całego warsztatu analitycznego. 

Jednak przyglądając się kolejnym wdrożeniom ERM dokonywanym przez różne polskie firmy wspomagane przez tzw „doradców instytucjonalnych”, zarówno wdrożeniom chybionym jak i tym wolno, w bólach się przyjmującym, coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że brak właściwej kultury zarządzania ryzykiem lub niezdolność jej wytworzenia przez zarząd jest tym prawdziwym „show killer„.

O kulturzed zarządzania ryzykiem pisałem już prawie 3 lata temu ale zagadnienie nadal stanowi bardzo wysoko postawioną dla firm poprzeczkę.

Marie-Eve

Trochę nie wprost mówi o tym pani risk manager – Marie-Eve Albertelli z firmy Aeroports de Paris na łamach ostatniego wydania Strategic Risk. Marie-Eve zauważa, że risk management nie jest już dyscypliną administracyjno-techniczną a największym wyzwaniem risk managerów jest wytworzenie w firmach „kultury ryzyka”, sprzyjającej transparentnej wymianie wiedzy i know how w firmie. Jedynie to może doprowadzić firmę do stanu, w którym – skutecznie kontrolując poznane ryzyka – może podejmować kolejne wyzwania i szanse. Jej zdaniem kluczem do sukcesu jest komunikacja. Menedżerowie ryzyka nie powinni być już tylko inżynierami, administratorami ale doskonałymi liderami i moderatorami dialogu pomiędzy departamentami w przedsiębiorstwie. 

Zresztą to nie jest nic bardzo odkrywczego – stanowi jedynie potwierdzenie badań, o jakich pisałem kilka miesięcy temu. Zarządy firm poszukują nowej generacji proaktywnych menedżerów ryzyka: wizjonerów, doskonałych komunikatorów o wysokoch zdolnościach społecznych, skutecznych w przekonywaniu innych a niekoniecznie uwielbiających łamigłówki analityczne.

Wasz w ryzyku,

R

ERM uprawiane po omacku i mentalność stada

Natknąłem się na dokument pt: „The High Cost of ERM Herd Mentality” wyprodukowany przez kanadyjczytka, Tima J. Leech. Dokument stanowi frontalną krytykę niektórych, dotąd uznawanych za fundamentalne, zasad zarządzania ryzykiem korporacyjnym. Co gorsza, w wielu miejscach nie sposób nie zgodzić się z konkluzjami.

Tysiące przedsiębiorstw zaimplementowało lub zaczęło implementować różne formuły ERM, zwykle opierając się na którymś ze standardów promowanych przez silnie lobbujące organizacje; ASNZS 4360, ISO 31000, COSO 1992 i COSO 2004, the Combined Code, IRM/AIRMIC Standard. Regulatorzy w Europie i Ameryce Północnej przykręcają śrubę i żądają od publicznych firm wyczerpujących informacji jak zarządzają swoim ryzykiem. Liczba firm przyjmujących ERM będzie nadal wzrastać i to w postępie geometrycznym. 

Niestety, wiele z tych firm wykorzystuje nieoptymalne lub wręcz błędne, wadliwe podejście do zarządzania ryzykiem proponowane w wymienionych dokumentach. Większośc organizacji, które spowodowały wejście gospodarki w kryzys finansowy w roku 2008, poprawnie stosowało zalecenia COSO I co zostało pozytywnie zweryfikowane przez zewnętrznych audytorów. Dalsze stosowanie takich wybrakowanych systemów ramowych kontroli wewnętrznej i zarządzania ryzykiem, metod i technik promowanych w wymienionych wyżej standardach jest zdaniem Leech’a złą drogą. Autorzy bardzo krytycznie odnoszą sie do skuteczności COSO I (1992), którego głównym autorem był Coopers & Lybrand (poprzednik PWC) a także Sarbanes-Oxley Act (2002), i równie sceptycznie odnoszą się do jakości zaktualizowanej przez PWC w zeszłym roku wersji COSO 2012. Nie pozostawiają również suchej nitki na najnowszym ISO 31000.
Tim Leecz skrupulatnie wyłuskał zauważone błędy i nazwał je „Błędnymi zakrętami stadnej mentalności ERM” (“ERM HERD MENTALITY WRONG TURNS”). Jego zdaniem, ta mentalność była podstawową przyczyną kryzysu finansowego 2008.

her mentality

  • ISO 31000 sugeruje dokonywanie oceny pojedynczych ryzyk, lub nawet ich portfela na mapie ryzyka, jednak nie wymaga, aby dokonywać zagregowanego pomiaru wszystkich ryzyk oddziałujących na dany cel biznesowy, w efekcie ryzyka są rozpatrywane ze względu na ich wielkość bezwzględną a nie wielkość / wagę celu, jakiemu zagrażają. Muszę przyznać, że rzeczywiście w wielu firmach brakuje mi elementu agregowania ryzyk (o czym pisałem już prawie trzy lata temu temu, podkreślając wartość agregowania ryzyk „po celu biznesowym”).
  • Zarówno COSO 1992 jak i zrewidowane COSO 2012 ustanawiają pięć elementów ramowego systemu kontroli (Control Environment, Risk Assessment, Control Activities, Information and Communication, & Monitoring Activities), ale wyłączają z nich ustalanie celów biznesowych, mimo, że później stwierdzają, że ich ustalenie jest warunkiem poprawnie funkcjonującej kontroli wewnętrznej. Osobiście nie widziałbym w tym zasadniczego problemu, tak długo jak cele biznesowe w ogóle zostaną sprecyzowane w procesie planowania biznesowego.
  • Skupianie się większości metod, procesów i systemów ramowych ERM na ocenie wyizolowanych ryzyk a nie na ich kombinowanym wpływie na cele biznesowe, z uwzględnieniem wielkości tego celu i niepewności jego osiągnięcia. Konsekwencja tego jest widoczna w rejestrach ryzyka, którekładą nacisk na identyfikację, szacowanie i raportowanie Top 10 lub top 20 ryzyk. Natomiast w większości nie hierarhizują celów biznesowych pod kątem niepewności ich osiągnięcia i potencjalnego wpływu porażki na biznes. To samo dzieje się na mapach ryzyka („Heat Maps„) – widać na nich poszczególne, największe ryzyka ale nie widać które cele biznesowe są najbardziej zagrożone. 
  • Ignorowanie „Czarnych Łabędzi” (”Black Swans”). Po kryzysie finansowym 2008 wzrosło zainteresowanie metodami oceny ryzyk w rogu „niskie prawdopodobieństwo / wielki skutek”. Tradycyjne systemy ratingowe i mapy ryzyka skupiające się na prawym górnym rogu pozostawiają Czarne Łabędzie na boku, wyłączając je z działań priorytetowych. Rzeczywiście, zwykle lewy górny róg jeśli nie mógł być ubezpieczony, był kandydatem do działań Business Continuity, które niestety wcale nie są w firmach priorytetem.
  • Skupianie się na „kontrolach” (Controls). Duży odsetek szkół zarządzania ryzykiem skupia się na identyfikowaniu „kontroli” (środków kontroli) w relacji do określonych ryzyk zamiast identyfikować wszystkie sensowne formy i mechanizmy ograniczania ryzyka – jak np. transfer. Z zadowoleniem muszę zauważyć, że głoszona przeze mnie „szkoła” zdecydowanie wykracza poza wąski zakres środka kontroli w rozumieniu np COSO czy Turnbulla.

Spośród kilku wad i słabych miejsc istniejących systemów ERM w przedsiębiorstwach, autorzy podkreślają zbyt słabe zaangażowanie zarządów w codzienne praktykowanie i egzekwowanie zasad ERM, oraz nie zarządzanie ryzykiem nieskutecznego ERM, a szczególnie:

  • sytuacjami, gdy środki ograniczania ryzyka nie działają
  • kiedy zarząd nie ma sprecyzowanych oczekiwań, jakie korzyści ERM ma przynieść firmie
  • gdy zarząd nie wie (nie mierzy) jakie w rzeczywistości spółka otrzymuje korzyści z funkcjonującego ERM w porównaniu do zamierzonych
  • kiedy zarząd i dyrektorzy nie są chętni aby używać formalnych zasad i technik pomiaru ryzyka w wypadku ważnych, strategicznych projektów jak akwizycje lub inwestycje
  • gdy zarządy nie chcą korzystać z ERM jako głównego elementu planowania strategicznego i budżetowania, bo nie wierzą w jego użyteczność.

Tim Leech pozostawia sugestie do przemyślenia dla trzech najbardziej wpływowych organizacji: ISO, COSO oraz IIA. Najbardziej interesujące dla mnie były zalecenia dokonania zmian w ISO 31000, które zapewnią, że:

  • użytkownicy zrozumieją potrzebę jasnego zdefiniowania celów biznesowych podczas dokonywania oceny ryzyka, oraz utrzymania tej bezpośredniej relacji pomiędzy celami biznesowymi a oceną ryzyka
  • koncentrację oceny ryzyka na zagregowanym wpływie grupy ryzyk na określone cele biznesowe – na ich wielkość i niepewność osiągnięcia; zarządy zamiast rejestrów ryzyka powinny otrzymać rejestry celów biznesowych pokazujące stopień niepewności ich osiągnięcia oraz skutki dla firmy
  • częścią procesu przeglądu ryzyk (rezydualnych) i ich akceptowalności, powinna być ocena skonsolidowanego wpływu tych ryzyk na nieosiągnięcie celu biznesowego.

Dokument można załadować tutaj.

Wasz w ryzyku,

R

Zarezerwuj w kalendarzu 29 lutego – 01 marca

Jeśli na stoku narciarskim pojawi się grono bardzo zdeterminowanych chętnych do nauki jazdy na nartach, mimo motywacji sami od siebie niewiele się nauczą jeśli wszyscy będą nowicjuszami i nie będzie instruktora. Brakuje wiedzy, techniki i doświadczenia.

Niemal identycznie jest z polskim risk managementem. To u nas ciągle bardzo młoda dyscyplina która musi mocno rozychać się łokciami i domagać prawa do głosu. Polskie przedsiębiorstwa przodujące w zarządzaniu ryzykiem biznesowym są na różnych etapach wdrożenia, ale żadne z nich nie osiągnęło jeszcze pełnej dojrzałości. Problem naszego rynku jest pogłębiony przez fakt, że większość – również tych największych – firm konsultingowych również uczy się i eksperymentuje na polskich firmach, nie zawsze z dobrym wynikiem. Innymi słowy, każdy w Polsce kto już miał cokolwiek na ten temat do powiedzenia lub zaoferowania już to pokazał, ale nie posuwa nas to do przodu w zauważalnym stopniu. Brakuje świeżej krwi, katalizatora z zewnątrz.

Postanowiłem sprowadzić do Polski najlepszych w Europie risk managerów z bardzo dużym doświadczeniem praktycznym. I nie chodzi tu o „lwy konferencyjne” wykonujące efektowne wolty retoryczne, ale kutych na cztery nogi weteranów, którzy w niejednej firmie zmagali się z ryzykiem, zarządami i oporem managementu. Po drugiej stronie widzę pionierów polskiego zarządzania ryzykiem – dyrektorów i menedżerów, którzy otrzymali od zarządów swoich firm zadanie bojowe i którzy do jego wykonania potrzebują dobrej amunicji.

Tę amunicję przywiozą ze sobą Paul Tylor (obecnie Morgan Crucible, Przewodniczacy AIRMIC, były Wiceprezes FERMA) i Michel Dennery (GDF Suez, Wiceprezes FERMA). Obaj należą do listy dziesięciu topowych menedżerów ryzyka w Europie sporządzonej przez Strategic Risk. Trwają jeszcze gorączkowe uzgodnienia wizyty trzeciego gościa, którym na początku miał być były risk manager Rolls-Royce, potem UK Power Networks, New World Resources, następnie NW Power i w końcu Nestle. Okazuje się, że najlepsi w Europie menedżerowie ryzyka są co najmniej tak zajęci jak prezesi. Jednak nie mam zamiaru pozwolić aby poziom spotkania spadł nawet o włos i przeczesuję Europę w poszukiwaniu trzeciego „wyjadacza”.

Michel Dennery

Paul Taylor

Konwencja tego dwudniowego spotkania ma być równie nietuzinkowa – jako organizator będę głównie w cieniu, podając wodę naszym gościom i mikrofony uczestnikom zadającym pytania, chcę pełnię władzy nad salą i przebiegiem dyskusji oddać prelegentom i uczestnikom, na których aktywność, dociekliwość i bezkompromisowość liczę. Prelegenci są przygotowani nie na formułę „ja mówię, reszta słucha” lecz na pełną interakcję, przewidującą dochodzenie do konkluzji w wyniku wymiany pytań i odpowiedzi, dyskusji i polemiki z uczestnikami. Są przygotowani na bardzo trudne pytania i krytyczne opinie, z którymi zapewne przyjadą polscy pionierzy risk managementu.

Spotkanie jest przeznaczone dla praktyków, osób nieprzypadkowych, na codzień zajmujących się zarządzaniem ryzykiem i jego wdrożeniem w swoich firmach. Odbędzie się w dniach 29 lutego i 01 marca w okolicach Warszawy. Więcej informacji i zgłoszenia tutaj.

Wasz w ryzyku,

R