Dlaczego kobieta może być lepszym risk managerem

Dwa tygodnie temu, jako świeżo upieczony członek IRM, otrzymałem pierwszy numer „Risk Management Professional” wydawany przez ten Londyński instytut. Moją uwagę zwrócił tekst „Risk and the glass ceiling” omawiający niedocenianie kobiet w roli menedżerów ryzyka z jednej strony, oraz to co traci przez to biznes z drugiej. Miałem zamiar już o tym napisać, ale przyszła refleksja, że jestem najmniej odpowiednią osobą (płcią) do poruszania tematu kobiet w biznesie.

bizwoman

Oddaję zatem pióro Pani Agnieszce, która miała dość ikry, żeby przy jednym z wpisów wytknąć mi niezamierzona próbę dyskryminowania kobiet w biznesie.

Kobieta widzi, słyszy, czuje więcej niż mężczyzna. Zawsze. To jest naturalna cecha każdej z nas, bez względu na rolę w której występujemy. Informacje, które do nas docierają pochodzą z miejsc, o istnieniu których mężczyźni nie mają pojęcia. Umiejętność połączenia tych informacji nie jest skutkiem tylko i wyłącznie logicznego pojmowania świata. Czy to jest intuicja? Załóżmy dla uproszczenia, że tak można to nazwać, choć osobiście uważam, że to zbiór cech do których należy również zdolność myślenia według formalnych reguł.

Jednak zbyt dużą ignorancją wykazałby się ten, kto cechy kobiety – risk managera, opiera na sile intuicji czy umiejętnej komunikacji. Tu zgadzam się również z Panem, że w tym zawodzie niezbędna jest dobra edukacja, wiedza i przede wszystkim doświadczenie. W tym zakresie, kobiety nie mają się czego wstydzić i stanowią większy zasób niż mężczyźni. Od kilku lat, statystycy odnotowują kobiety jako wiodącą grupę wśród studiujących w szkołach wyższych, na studiach podyplomowych, doktorskich czy MBA. Ta przewaga utrzymuje się również pośród absolwentów wyższych uczelni (patrz dane GUS).

Samo ukończenie tzw. dobrej uczelni nie predysponuje do roli efektywnego risk managera. Tu z pomocą przychodzi upór i skrupulatność, z którą kobiety potrafią dążyć do założonych celów. Ze względu na częste realizowanie jednocześnie roli matki, dążenie do tych celów może być znacznie wydłużone w czasie, co dodatkowo uczy pokory i wytrwałości. Od wykazujących chęć zarządzania ryzykiem, wymaga się oprócz „miękkich” umiejętności, również właściwego ukierunkowania w dokształcaniu zawodowym. Zawód, od którego wiedzie dość prosta droga do risk managera, to audytor wewnętrzny. Jako przedstawicielka owej grupy zawodowej, śmiem twierdzić, że jest ona zdominowana przez kobiety. Kobiety te świetnie potrafią „drążyć” każdy proces w firmie, a setki pytań które zadają, uczą je jednocześnie niebywałej wręcz komunikacji w wielu trudnych sytuacjach, analizy faktów czy przewidywania przyszłych zdarzeń. 

Strategiczne działania kobiet są podejmowane niekiedy w sposób zaskakujący i niestandardowy, odmienny niż ten podejmowany przez mężczyzn. Zatem, różnice w postrzeganiu świata przez kobietę i mężczyznę, są zbyt cenne aby pozwolić sobie z nich nie korzystać. Rezygnacja z kobiet w roli risk managera to rezygnacja z innego punktu widzenia oraz niestandardowych rozwiązań, a faworyzowanie płci męskiej to świadoma utrata różnorodności. To płeć piękna, Panie Rafale, jest w stanie najczęściej przekonać najbardziej nieprzekonanych. Bynajmniej, nie używając tylko i wyłącznie tzw. atutów wynikających z owej różnicy płci. Dowód? Proszę każdego z Was, czytelników płci męskiej, o dokonanie logicznej, męskiej analizy ostatnich trudnych, ryzykownych przedsięwzięć, aby odpowiedzieć na pytanie kto odegrał kluczową rolę w podjętej przez Was decyzji.

Agnieszka Mrozik

Na smyczy finansistów

Dziesięć dni temu zakończyła się konferencja IRM „Practical strategies for risk at board level„. Było kilka ciekawych zagadnień (chociażby Holly Andrews – Snakes in Suits, o psychopatach w zarządach, prezentacja do ściągnięcia w linku j.w.).

IRM

Ale dziś chciałem Was zainteresować zagadnieniem, na jakie zwrócił uwagę Commercial Risk Europe: jeden z prelegentów konferencji, Anthony Hilton, Financial Editor w the London Evening Standard, otwiera nam – risk managerom – oczy na smycz, na jakiej prowadzą nas departamenty finansowe naszych firm. Hilton twierdzi, że z jednej strony zarządzanie ryzykiem jest sprawne i funkcjonuje ale z drugiej nie znajduje należytego posłuchu na poziomie zarządów, gdyż te mają problem z mówieniem w sposób otwarty o zagrożeniach dla firm i ich słabościach.

Ale jego zdaniem prawdziwa choroba tkwi w nieproporcjonalnym uzależnieniu biznesu od funkcji finansowych. Już kilka lat temu sformułował tezę, że nadejście kryzysów gospodarczych i recesji jest zwykle poprzedzone nadejściem „rządów księgowych”. Fakt, że zarządzanie firmami opiera się od lat na próbie „zmonetaryzowania” wartości wszystkiego, wydaje się zaprzeczać wielu niemierzalnym wartościom, od których zależy przetrwanie przedsiębiorstw, na przykład obsługa klienta lub sposób traktowania pracowników. Ostatni kryzys pokazał jakie są efekty, kiedy wartości biznesowe nie odzwierciedlają wartości społecznych („the values of the community are not matched by the values of business„).

Hilton ostrzegł risk managerów, że zaczynają iść tę samą drogą – czerpiąc informację o ryzykach z zaplecza finansowego przedsiębiorstwa a nie z szerszego aspektu funkcjonowania korporacji. Dalej przekonywał, że biznes nie jest „przewidywalną maszyną” – biznes to zbiór ludzi, to twór w zasadzie biologiczny, rozwijający się w sposób nieprzewidywalny. Właśnie wymiar ludzki powoduje, że biznes funkcjonuje i jeśli managerowie ryzyka chcą być przydatni dla biznesu, powinni oceniać, kontrolować, zarządzać i doradzać w sprawach ryzyk w ścisłym kontekście ich wymiaru ludzkiego.

Obserwując polskie firmy i ich risk managerów widzę niekiedy desperackie próby trzymania się konkretnych liczb, cyferek, które dają złudzenie twardego stępania po ziemi. Ale tak jak jedynie 8% ryzyk jest w praktyce ubezpieczalnych to aż 50% to ryzyka „miękkie”, niewyliczalne (Eberhard Knebel, BMW) i należy z pokorą to przyjąć. Mamy do czynienia z niepewnością – a ta nigdy nie da się w sposób wiarygodny ubrać w twarde liczy.

Wasz w ryzyku,

R

Zarząd – główny rozgrywający ERM ?

Pół roku temu pisałem o równowadze sił pomiędzy zarządem i radą nadzorczą spółek. Zagadnienie jest jak najbardziej kluczowe, o czym przypomina mi obserwacja jednej z polskich spółek giełdowych, gdzie walka pomiędzy zarządem i radą nadzorczą o wpływy nad spółką trwa już od pewnego czasu (a zarządzanie ryzykiem zostało tam potraktowane jako ring) i zdecydowanie nie wychodzi to na dobre ani spółce ani zarządzaniu ryzykiem. W zasadzie nie kryję mojej zadeklarowanej sympatii do zarządów, jeśli chodzi o prawa do kontroli nad systemem zarządzania ryzykiem. Jednak ciągle spółki nie wykorzystują wszystkich dostępnych narzędzi i środków, żeby rzeczywiście umożliwić zarządom zarządzanie ryzykiem.

Jesienne wydanie Strategic Risk porusza kwestie pokrewną: jak rozwiązać komunikację z zarządem na temat risk managementu, aby zarząd był faktycznym, aktywnym uczestnikiem „zabawy w ryzyko”.

Seamus Gillen proponuje pięć zasad, jak zaangażować zarząd w ERM:

  • używaj raportów (informacji) sformułowanych w sposób przyjazny dla zarządu (ja bym dodał: zawartość raportów powinna być możliwie najmniej objętościowa i dedykowana, tj. w 100% być odpowiedzią na potrzeby i oczekiwania zarządu)
  • każdy duży projekt (nowy produkt, inwestycja, akwizycja) prezentowany zarządowi powinien obowiązkowo posiadać element analizy ryzyka, którego obecność w materiałach projektowych powinna być bezwarunkowym wymogiem
  • uzyskaj (menedżerze ryzyka) bezpośredni dostęp do zarządu; funkcja managera ryzyka powinna mieć tę samą rangę co funkcja szefa audytu i kontroli wewnętrznej a zarząd powinien mieć bezpośredni dostęp do spraw dotyczących ryzyka
  • upewnij się (menedżerze ryzyka), że zarząd ma pełne informacje na temat wszystkich ryzyk, nie dopuszczaj do powstania obszarów tabu, staraj się zbliżyć zarząd do zrozumienia problemów operacyjnych – przełamuj tzw „glass ceiling” (który jest tu rozumiany inaczej niż mainstreamowe pojęcie), to znaczy ujawniaj ryzyka jakie są generowane na poziomie zarządu i najwyższych menedżerów wykonawczych; pierwszym który to zrobił w sposób bardzo spektakularny (ostatecznie zarząd przegrał batalię), był Paul Moore
  • zapewnij, że zarząd wie jak komitet ds ryzyka dochodzi do swoich konkluzji a nie tylko, że otrzymuje same konkluzje.

Praca z polskimi spółkami stopniowo doprowadza mnie do przekonania, że „małe” i średnie, stosunkowo niesklomplikowane spółki – a nie polskie giganty – mają większe szanse aby ich zarządy stały się aktywnymi graczami zarządzania ryzykiem. Mniej polityki, krótsze ścieżki raportowania, większa trwałość struktury zarządczej.

Wasz w ryzyku,

R

Przygoda z IRM

Po prawie dwóch latach zmagań, wreszcie dopadło mnie sumienie. Zmagania dotyczyły podjęcia – czy powrócenia do – pogłębiania i poszerzania swoich teoretyczno-naukowych podstaw zarządzania ryzykiem w biznesie. Pierwsze zachłyśnięcie się zarządzaniem ryzykiem było w roku 2003, kiedy to dałem głębokiego nura w to co oferuje rynek brytyjski, a więc AIRMIC, kursy i fakultety organizowane przez IOSH, instytucje współpracujące z IRM, w końcu AIRMIC Academy zarządzana przez niezwykle życzliwego Davida Gamble, żywy kontakt z najlepszymi w Europie, brytyjskimi risk managerami na konferencjach AIRMIC, aż po brytyjski i kontynentalny konsulting głęboko wyspecjalizowany w różnych obszarach i kategoriach zarządzania ryzykiem … Było od kogo uczyć się zarówno zarządzania ryzykiem jak i pokory.

Potem przyszedł czas na konsumowanie i „utylizację” wiedzy teoretycznej w praktyce oraz eksperymentowanie z rozwiązaniami w warunkach polskich oraz wypracowanie własnych prototypów, przekonań i patentów, a potem dalsze z nimi eksperymentowanie i szukanie najlepszych rozwiązań wraz z klientami.

Mimo, iż zawsze byłem wymagający dla siebie i innych oraz niezwykle wybredny jeśli chodzi o źródła know-how i rozwiązań, świat zarządzania ryzykiem coraz bardziej przyspiesza i utrzymywanie się na powierzchni zmian wymaga coraz intensywniejszego przeczesywania rynku wiedzy i innowacji. Od kilkunastu miesięcy sumienie popychało mnie w kierunku moich „źródeł” – Wielkiej Brytanii – i jednej z instytucji edukacyjnych. Wahałem się pomiędzy Glasgow Caledonian University oraz Institute of Risk Management, ale ze względu na przyjazność „zdalnego” sposobu przechodzenia przez studia oraz stosunkowo nowoczesny program nauczania – zwyciężył IRM (zresztą współautor brytyjskiego Risk Management Standard, później zapożyczonego przez FERMA).

Próbowałem znaleźć jeszcze powody, żeby jednak nie podejmowac tego wysiłku – ale bez powodzenia: co prawda Klienci zajmują 101% mojego czasu, ale z kolei oczekują, że będę tryskał wiedzą i innowacją; jako członek AIRMIC mam zniżkę; czerwcowy egzamin na stopień ICRM co prawda pokrywa się terminami z konferencją AIRMIC, w której chcę uczestniczć, ale jeden z ośrodków egzaminacyjnych IRM znajduje się też w Liverpool, gdzie odbędzie się tegoroczna konferencja.

Ostatnim gwoździem do trumny mojego wygodnictwa był fakt, że zostałem zawstydzony przez znacznie młodszą ode mnie osobę, bardzo ambitnie podejmującą kolejne wyzwania edukacyjne i podnoszącą sobie poprzeczkę. Sumienie zwyciężyło, zgłoszenie złożone, faktura zapłacona, solidna paczka z materiałami właśnie przyszła.

Zaczynam od taryfy ulgowej – International Certificate of Risk Management (poziom „practitioner”), fakultetu obliczonego na 6-8 miesięcy, który ma posłużyć jako tester, czy wytrzymam (ja i moja rodzina) tempo nauki i czy zdołam je pogodzic z zawsze najważniejszymi oczekiwaniami Klientów. Potem przyjdzie kolej na właściwe wyzwanie: 3-5 letnie studia podyplomowe International Diploma of Risk Management (poziom „professional”).

IRM to nie tylko najwyższy poziom edukacji w Europie: to również doskonałe merytorycznie konferencje, na które prelegenci są wybierani jak najlepsze rodzynki z ciasta, wymagające zasady etyki biznesowej, na które trzeba się zgodzić przystępując do IRM, to zjazdy studentów „w realu”, czy kontakt online z mentorami i studentami z całego świata.

Od lat znam Steva Fowlera, Dyrektora Zarządzającego IRM, co teraz chyba nie wyjdzie mi na dobre – kiedy zapytałem go jak można pogodzić terminy konferencji AIRMIC (które jest jednym z udziałówców IRM) z egzaminami – wpadłem: Steve wyraził radość (sic!), że wreszcie dałem sie skusić na program edukacyjny IRM. Teraz wiem, że z właściwą Brytyjczykom złośliwą satysfakcją będzie obserwował moje zmagania z materią business risk management, a każde potknięcie zostanie mi niby mimochodem wytknięte, żeby mnie trochę zmobilizować …

Co ciekawe i zaskakujące, Steve poinformował, że jeszcze nie ma żadnego absolwenta Certyfikatu ani Dyplomu z Polski. Może znajdą sie chętni do wspólnego podjęcia wyzwania edukacyjnego ? IRM ze swoimi programami może stanowić doskonałą kontynuację i rozszerzenie kursu Polrisk, a sam program jest zaprojektowany z myślą o nie-brytyjczykach studiujących zdalnie.

Wasz w ryzyku,

R

RFID – wielki brat

Wczorajsza Rzeczpospolita (tekst Pana P. Mazurkiewicza i A. Stefańskiej) pisze o planach Wal-Marta, Tesco oraz Metro wprowadzenia w obszarze transakcji detalicznych technologii RFID (Radio Frequency Identification). W łańcuchu dostaw, logistyce i wielkowolumenowych operacjach towarowych rozwiązanie wdrażano juz przed laty, w hodowli zwierząt czy bibliotekach dzieje się to teraz, ale w handlu detalicznym – czyli w codziennym świecie przeciętnego Kowalskiego – to nowość.

Idea RFID sprowadza się do „bezkontaktowej” (radiowej) transmisji informacji na temat produktu – jego marki, typu, rozmiaru, koloru i ceny. Innymi słowy, mając koszyk zapełniony zakupami wystarczy, że wyjdziemy z nim ze sklepu przez bramkę wyposażoną w czytnik RFID oraz kasę, a charakterystyka i ceny asortymentu zostaną automatycznie odczytane, należność naliczona a nasze konto automatycznie obciążone.

Urządzenie jest ciagle niedoskonałe – nadal pozostaje problem przenikania fal przez wodę, beton i metal, a silniki elektryczne wprowadzają zakłócenia. Ponadto trudny obszar to konflikty – sytuacje, w których w zasięgu czytnika znajduje się wiele metek, które odpowiadają jednocześnie na zapytanie czytnika, lub jedna metka otrzymuje zapytanie od kilku czytników, których zasięgi nachodzą na siebie. Jednak wydaje się, że znalezienie rozwiązania to tylko kwestia czasu, chociaż zapewne systemy staną się niezwykle skomplikowane.

Brzmi pięknie, ale nie ma róży bez kolców (szans bez ryzyk). Jeśli urządzenia odczytujące informacje RFID będą na lotniskach, dworcach, w domach handlowych i supermarketach, wszędzie tam nasze produkty (zawierające informację czytelną dla urządzeń RFID) będą mogły być odczytywane i analizowane. Jakim jeździsz samochodem, jakie masz zbuty na sobie, jakie slipy, jakich używasz perfum (jeśli tylko masz je w torebce) … brrr, aż strach się robi na samą myśl. 

Cytowany przez Rzeczpospolitą Pan Andrzej Lewiński, zastępca GIODO, twierdzi, że Komisja Europejska już zobliogowała kraje członkowskie do zagwarantowania należytej ochrony prywatności, jaka w ten sposób mogłaby zostać przy pomocy systemów RFID naruszona przez władze i firmy prywatne. 

Ryzyko RFID można zaliczyć do grupy tzw „emerging risks” – ryzyk dopiero się wyłaniających zza horyzontu i nie do końca rozpoznanych co do wszystkich konsekwencji, jakie mogą za sobą nieść. Pole do nadużyć i oszustw bazujących na technologii informatycznej, problemy dowodowe wynikające z operowania na informacjach wirtualnych, niewidocznych, tzw ryzyka systemowe (masowe awarie techniczne pogłębiające się na zasadzie efektu domina) … to tylko niektóre z możliwych scenariuszy.

Wasz w ryzyku,

R

Ryzyko w relacjach biznesowych

Niedawno byłem – jako obserwator – na module kursu Polrisk, poświęconym miękkim aspektom zarządzania ryzykiem, który to moduł ma przygotować risk managerów do bardzo trudnego zadania interakcji z innymi uczestnikami systemu zarządzania ryzykiem i do wywierania na nich wpływu, motywowania ich.

Zapytany, dlaczego ten moduł jest dla mnie ważny nie miałem wątpliwości, że kwestie miękkie stanowią ponad 50% powodzenia we wdrożeniu i „ożywieniu” kultury zarządzania ryzykiem w firmach. Od pierwszych sekund w firmie, risk manager musi budować relacje.

Bez relacji w biznesie nie tylko risk manager, ale praktycznie nikt niewiele zdziała. Relacje buduje się długo a zniszczyć je można w jednej chwili – zupełnie, jak reputację przedsiębiorstwa.

Relacje klient-dostawca: kiedy powiedzieć klientowi „dość” i jak to zrobić ? Relacje przełożony-podwładny, relacje mocniejszy-słabszy. Relacje transgraniczne i międzykulturowe: dlaczego nie jest dobrze, jak podczas negocjacji Japończyk zaczyna się śmiać ? Relacje mężczyzna-kobieta w biznesie, zmieniające długość fali w jakiej powinno się do siebie nadawać (patrz choćby komentarze do mojego wpisu nt Lotu 016)

W Waszym imieniu przyjąłem ofertę komercyjno-marketingową, czego z zasady nie robię.

Biznes to relacje

 

Jednak tym razem sam nie skorzystam z żadnych benefitów, natomiast benefity są dla Was – a konkretnie dla jednego czytelnika, który zaproponuje (fachowo: zidentyfikuje) jedno, najbardziej kreatywne ryzyko związane z relacjami biznesowymi i zapisze je w komentarzach, ewentualnie prześle je do mnie mailem do dnia 15 listopada godz. 24:00.

Dla utrudnienia poproszę o zapisanie definicji w konwencji trzy-elementowej, to jest:

„Ryzyko …(czegoś)… spowodowane …(czymś)… skutkujące …(czymś).”

Osoba, która wygra w konkursie, otrzyma wejściówkę na konferencję „Biznes to relacje o wartości 500 PLN (wejściówka nie obejmuje tzw. afterparty). Konferencja odbędzie się 18 listopada w Bibliotece Narodowej w Warszawie.

Organizatorzy piszą o niej: „Tej wiedzy nie uczy się na uczelniach, czy w szkołach, ale zdobywamy ją najczęściej poprzez własne doświadczenia. Badania międzynarodowe pokazują, że Polacy wykazują się niskim kapitałem społecznym, a nawiązywanie relacji jest raczej naszą ułomnością. Podczas konferencji „Biznes to Relacje” będziemy mieli możliwość zobaczyć i posłuchać, jak z relacjami w biznesie radzą sobie przedsiębiorcy. Podczas konferencji spotkacie około 250 profesjonalistów i menadżerów odpowiedzialnych za komunikację, marketing, PR, sprzedaż, zasoby ludzkie, organizacje eventów, szefów i właścicieli firm. Wśród prelegentów są m.in. Sam Schwartz, Jolanta Marszewska, Jacek Santorskiczy Robert Krool.”

Więcej o konferencji tutaj.

Wasz w ryzyku,

R

Lot 016 – czego możemy się nauczyć ?

Perfekcyjne lądowanie awaryjne, perfekcyjna współpraca lotnictwa cywilnego i wojskowego, perfekcyjne przygotowanie służb naziemnych, perfekcyjna ewakuacja pasażerów. Brzmi jak „bułka z masłem”, zapominamy jednak o najważniejszym: kpt Wrona musiał sam podjąć ryzyko, również w imieniu ponad 200 osób znajdujących się na pokładzie „jego” samolotu.

Jako chyba jedyny piszę w tym kontekście nie o doskonałych procedurach wypracowanych przez Boeinga – lidera w zarządzaniu ryzykiem, nie o doskonałej organizacji i koordynacji, nie o ogromnym doświadczeniu pilota i jego dokonaniach szybowcowych, ale o tym, że musiał podjąć ryzyko i sam uporać się z konsekwencjami swojej decyzji.

Zrobiono wszystko, żeby nie doszło do tragedii: pilot przed lądowaniem pozbył się prawie całego paliwa, pas startowy pokryto pianą przeciwpożarową, załoga samolotu przygotowała pasażerów na awaryjne przyziemienie – ale nikt nigdy nie gwarantował, że nie dojdzie do pęknięcia konstrukcji kadłuba lub – co bardziej prawdopodobne – do pożaru.

Pilot musiał wykonać lądowanie eksperymentalne, którego nigdy nie testował ani się nie uczył – musiał działać w warunkach bardzo dużej niepewności. Kąt natarcia samolotu podczas podchodzenia do lądowania musiał być inny niż w wypadku lądowania z podwoziem, a więc jego zachowanie również było inne. W momencie przyziemienia i kontaktu z płytą lotniska, pilot stracił większość kontroli nad kierunkiem ślizgu samolotu i jego kątem w stosunku do osi pasa – pionowy statecznik ogonowy w żadnym razie nie mógł zastąpić skrętnych kół czy ciągu silników. Musiał więc na sekundę przed opuszczeniem ogona na płytę lotniska ustawić samolot idealnie w osi lotniska – nieprzewidywalny podmuch wiatru mógł to zniweczyć. Podczas lądowania w ślizgu, kabina pilotów jest znacznie niżej niż podczas normalego lądowania – pole widzenia a tym samym ilość informacji docierającej do pilota są bardzo ograniczone.
Jednak pilot z całą świadomością niepewności, zagrożeń i możliwych konsekwencji podjął ryzyko, w imieniu swoim i pasażerów.

Piszę o tym dlatego, że obserwuję, jak zarządy dużych firm próbują niekiedy traktować całą „machinę” zarządzania ryzykiem jako wymówkę, aby nie podejmować ryzyka i trudnych decyzji. Długaśne i „wodolejne” polityki zarządzania ryzykiem, procedury uzbrojone w narzędzia, sprawozdania i ścieżki raportowania. Wskaźniki KPI, KRI, KCI, stały monitoring, działania kontrolne, audytowanie. Komitety, debaty. Wszystko, żeby mieć się czym zasłonić, usprawiedliwić i nie podejmować ryzyka.

Wróćmy do korzeni – zarządzanie ryzykiem jest sztuką podejmowania ryzyka. Ma uwolnić potencjał rynkowy firmy, jej „wojowniczość”, a nie ją skrępować. Panowie prezesi – uczcie się sztuki podejmowania ryzyka od Kapitana Wrony.

Mnie dzisiaj ktoś nauczył, jak je podejmować w życiu prywatnym
Wasz w ryzyku,

R

(07.11.2011)

Zdjęcie brzucha Boeinga po lądowaniu:

Boeing po ladowaniu

I dla porównania, zdjęcia samolotu B1 po podobnym lądowaniu – w wyraźnie gorszym stanie:

B1 po przyziemieniu