Nie związałem się dotąd z "ciemną stroną mocy", jak risk managerowie żartobliwie nazywają brokerów i mogę sobie pozwolić na kilka słów nieskrępowanej wypowiedzi.
Opadł kurz po aferze Spitzera, ale brokerzy sami dotykają bolącego miejsca domagając się słynnych już 2,5% (o czym pewnie niebawem). Rynek brokerski jest bardzo stary, podobnie jak zasady jakimi się rządzi. Stary, nie znaczy jednak nienaruszalny i nietykalny – czego najlepszym dowodem jest młodniejący i nowocześniejący Lloyds of London.
Mój znajomy – CFO pewnej grupy kapitałowej, zapytał mnie w pewnym momencie (mając na myśli jedną z obsługujących go firm brokerskich): "Za co my im właściwie płacimy ?" Proszę zauważyć, że to znacznie bardziej fundamentalne pytanie niż pytania pojawiające się po aferze Spitzera: "Ile my im właściwie płacimy ?". Od tego już niedaleko do zakwestionowania sensu istnienia zawodu brokera i jego roli oraz wartości jaką dodaje tym, którzy chcą swoje ryzyko opchnąć ubezpieczycielom. Nadszedł już czas aby przeprowadzić remont i zapowiadaną przez p. Cherkasky’ego ale niewidoczną jeszcze dla rynku zmianę modelu biznesowego, jakim rządzą się firmy brokerskie. Usługi brokerskie i sam zawód będą bardziej doceniane, jeśli staną się wymierne – transferujący ryzyko klient będzie wiedział za co płaci i ile, a dzisiaj w większości przypadków tego nie wie.
Nic dziwnego, że jedna z wiodących na świecie firm brokerskich (dla ułatwienia dodam, że to nie ta utożsamiana z p. Cherkasky’m) ma tak bardzo rozbudowany dział marketingu – olbrzymią część swoich zasobów, energii i kapitału pożytkuje na przekonywaniu klientów, że broker jest konieczny, zamiast zaprząc je w "produkowanie" rzeczywistej wartości dodanej dla klienta. To już bardzo silne symptomy zmian chorobowych.
Broker sprzedaje klientowi swoje know-how i czynności administracyjne, czyli nic innego jak usługi konsultingowe lub prawnicze. Dlaczego nie miałby więc zaprowadzić cenników, jakie praktykuje się na rynku usług konsultingowych lub prawniczych – wynagrodzenie za czas (stawka dzienna lub godzinowa) lub za zadanie (fixed fee) ? Poszedłbym nawet dalej – powinien sporządzić modułową listę usług i czynności jakie może oferować klientom i wyznaczyć odrębne stawki dla każdej z nich, odzwierciedlające proporcje pracy urzędniczej do brokerskiej wiedzy tajemnej.
Przykładowy cennik mógłby wyglądać tak:
– ocena ryzyk (majątkowych, OC, …) – 2000 zl/dzien plus koszty podróży i zewn ekspertów
– przygotowanie projektu / warunków / wordingu ubezpieczenia – 200 zl/godz
– przeprowadzenie przetargu na rynku krajowym – lumpsum 20’000 zł
– jak wyżej, lecz na rynku międzynarodowym – 50’000 zł
– administrowanie programem ubezpieczeniowym – 5’000 zl za lokalizację, oddział/spółkę, ubezpieczonego …
– koordynacja likwidacji szkód – 100 zł/godzinę.
Ponownie pytam: Dlaczego (broker) nie miałby więc zaprowadzić cenników, jakie praktykuje się na rynku usług konsultingowych lub prawniczych – wynagrodzenie za czas (stawka dzienna lub godzinowa) lub za zadanie (fixed fee) ? Otóż wydaje się, że przyczyny są następujące:
– dotychczasowy układ, kiedy niejednokrotnie nie wiadomo za co płacimy brokerom, ile oraz za co broker ponosi odpowiedzialność, jest bardzo wygodny
– brokerzy słusznie obawiają się, że "zdetalizowanie" cennika ich usług zmusiłoby ich do znacznie ściślejszej kontroli kosztów, efektywności i wykorzystania czasu pracy pracowników
– brokerzy nie są gotowi na dojrzałe pozycjonowanie i różnicowanie swoich usługi i bezpośrednie ich porównywanie z konkurentami.
Przykre jest to, że sami brokerzy doskonale sobie zdają sprawę z wadliwości aktualnego modelu – przyznawali się do tego już dwa lata temu, m.in. na witrynie Polbrokers.
Dotychczasowa polityka chowania głowy w piasek i udawania, że tak jak było do tej pory jest dobrze, niebawem okaże się polityką klęski. Korporacyjni ubezpieczeni stają się coraz bardziej świadomi i lepiej dla wszystkich – w tym dla samych brokerów – byłoby, gdyby to oni przejęli inicjatywę i przeprowadzili autokorektę filozofii działania i swoich cenników.